Wstajemy i idziemy na zwiedzanie Splitu. Na piechotę kierujemy się do Pałacu Dioklecjana. Turystów i ludzi jest dość dużo.
Diocles był dość interesującym gościem, z tego co wyczytałem, to był niskiego pochodzenia, ale został cesarzem Imperium Rzymskiego, w dość konkretny sposób, bo żołnierze go wybrali. Niezły elektorat, nie wiem, czy nie najlepszy :) Zresztą kochał armię i nawet pałac był tak projektowany, żeby się czuł jak w obozowisku armii.
Pałac warto zobaczyć, a także katedrę i skarbiec Muzeum Katedralnego - dużo ładnych i starych ksiąg i innych rzeczy.
Po wizycie u cesarza idziemy za sugestią Rafa na targ rybny. Mnóóóstwo stworzeń wodnych, nie tylko rybek. Prości profesjonaliści, którzy przygotowują nam zdrowe jedzenie.
Potem idziemy na lody i z boku centralnej ulicy (taka idzie od brzegu w kierunku centrum pod górę) jemy sobie pierwsze lody.
Wracamy spacerem na jacht, chowamy ryby do lodówy i idziemy do zachwalanej w przewodniku restauracji na górze. Jest parę metrów do przejścia pod górę. Restauracja zionie pustkami i echem komunizmu. Ale jest obsługa, więc zamawiamy Laszko (piwo chorwackie, cienkie, ale znośne) i oczywiście lody. Nie ma transmisji meczu, co psuje humor Gabi. Na szczęście z dołu dochodzą chóralne okrzyki kibicujących Chorwatów, co przynajmniej pozwala się w miarę orientować.
Niebo się chmurzy i na peryferiach Splitu zaczyna padać. Do portu wchodzi prom, oczywiście oświetlony jak choinka. Ładnie wygląda taka scenka z góry.
Już po ciemku schodzimy do mariny i idziemy spać.