Start o 0600 z Krakowa. Jadę z Grzegorzem - skipperem. Parkujemy obok ronda. Piechotą do Kuźnic. Nie zdążyliśmy na pierwszą kolejkę, tę o 0800, ale jeżdżą co pół godziny, więc nie ma problemu – łapiemy się na drugą. Nie ma dużo ludzi. Bilet góra dół – 34 pln za cepra. Na Kasprowym piwo i szarlotka – ciekawy zestaw.
Idziemy granią, mijamy pojedynczych turystów w końcu idziemy praktycznie sami. Pogoda jest rewelacyjna. Gdzieś w okolicach Pośredniej Turni dochodzimy parę wrocławiaków. Jeden z nich – Staszek bodajże – po raz pierwszy w górach w życiu. Fajnie tak robić coś po raz pierwszy :)
Od tej pory mijamy albo ich, albo oni nas. Pod szczytem Pośredniej spotykamy gościa, idzie z powrotem – to on nam torował szlak. Przed nim nie szedł już nikt dzisiaj, więc zaczyna się mozolne ubijanie śladów. Kto chodzi, to wie, jak to jest :) Ja bez stuptutów, więc dość szybko zaczynam wygarniać śnieg z butów, co jakiś czas. Nastroje super, aczkolwiek ironiczne:
- „Nie jest źle.“
- „Nie, nie jest. Jest gorzej.“
Ale to tak w żartach. Oprócz zmęczenia geriavitów wszystko jest rewelacyjnie.
W połowie podejścia szczytowego jest duże pole śniegowe do strawersowania. Oczywiście dziewicze. Moim zdaniem śnieg klei, nie ma puchu, zagrożenie małe. Tak się złożyło, że pierwszy do pola doszedł Staszek. Jego partner dochodzi do mnie i mówi:
- „Trzeba to strawersować.“
- „No. Ale spoko, śnieg klei – nie wyjedzie.“
- „Ale Staszek jest pierwszy raz w życiu w górach. Głupio tak puszczać go pierwszego...“
- „Niech idzie. Jak jest pierwszy raz to się nie boi.“
- „Staaaaszek, weź czekan do lewej ręki.“
No i Staszek pięknie nam zrobił ślad przez pole.
Potem ja zostałem liderem torowania. Pamiętając jak sobie ułożyłem trasę, jeszcze na Pośredniej, musimy dostać się trochę w prawo. Ale nie ma jak. Co zrobię krok to się „cementuję“ po pas i ledwo wyłażę. No więc idę wzdłuż wystających kamieni bardziej w górę, niż w prawo. Grzegorz i wrocławianie za mną. W końcu udało mi się strawersować w prawo, ale w efekcie jestem na małym grzbiecie i faktycznie nie zapadam się, ale za to muszę się ewidentnie wspinać. Oczywiście trudności na poziomie może 3, 3+, ale są. Fajnie Grzegorz podsumował moje akrobacje patrząc krytycznie:
- „Masz jakąś koncepcję?“
- „Nooo, mam. Z realizacją gorzej...“
W efekcie koledzy obeszli grzbiet z dołu, a ja dołączyłem za chwilę, po udanych akrobacjach :)
Pod samym szczytem minęła nas para. Puszczałem Staszka przodem, niech ma satysfakcję. Ale para nie wiedziała, że on był pierwszy raz w Tatrach, korzystali z naszych śladów, dostali szwungu, no i tyle.
Na szczycie byliśmy szybciej, dużo szybciej niż myślałem. W zasadzie zaskoczyło mnie to, że już. Później okazało się, że to tzw. „taternicki“, czyli niższy o 10 metrów od właściwego. Ale fun! :) Ale dla mnie to nie ma znaczenia.
Ci co mnie znają bliżej, wiedzą, że Świnica była moją „idee fixe“. Próbowałem zdobyć tę górę wielokrotnie, zawsze samotnie. Nigdy się nie udało do tej pory. Teraz zdobyłem. Zimą. Jestem szczęśliwy. Wiedziałem, że ta chwila nadejdzie, ale to piękne uczucie. Zresztą od razu mam dwa nowe marzenia związane ze Świnicą: wyjść z dołu, bez pomocy kolejki (takie próby robiłem do tej pory – bez skutku), a drugie to wejść na główny wierzchołek, ten 2301m.
Jemy i wracamy. Żegnamy się z wrocławiakami, będą chyba nocować na Śwince. Boli nas coraz więcej rzeczy: kolana, biodra, ręce marzną. Taki urok cholera, tego życia ;)
Gdzieś na grani mamy odpoczynek. Kładę się „na orła“, twarzą w stronę Słońca i mam genialne, fizyczne odczucie jak organizm wraca do normy. Krążenie, ciepło. Mam wrażenie, że czuję cały układ krwionośny. Mówię do Grzesia „Wiesz, to genialne uczucie, tak wracać do normy! Jak byłem młody to tego nie miałem.“ Grzesiek wybucha śmiechem.
Trochę się spieszymy, żeby zdążyć do Kasprowego przed 16 – wtedy jest ostatni wagonik na dół. Udaje nam się nawet na 1530 załapać.
Ostatnia fajna scena jest przy bramkach kolejki. Miałem schowany dobrze bilet więc przechodzę przez bramkę. Obracam się – Grzesiek stoi i przeszukuje po kolei kieszenie: prawa kurtki, lewa kurtki, prawa polar, lewa polar, prawa spodni, lewa spodni... no i tak stoi już ładnych parę minut – biletu nie ma. W momencie kiedy wychodzi dwóch ochroniarzy z grzecznym pytaniem „Można w czymś panu pomóc?“ Grzegorzowi udaje się znaleźć bilet. Wyciąga mokrą kulkę papieru i stara się ją rozłożyć :):) Na twarzach sympatycznych chłopaków pojawia się uśmiech, jeden mówi „Dobrze, to tylko pro forma sprawdzimy bilet...data dzisiejsza, taaak, puścimy pana.“
Jedziemy na dół. Obok ronda jest fajna karczma „Pod młynem“. Ceny zakopiańskie, ale ciepło, miło, szybko i smacznie. Polecam.
Grzegorz – dzięki za kompanię. Zdobyłem Świnicę. Jedno marzenie mniej.